— Czy lubi Pan marzyć?
— Nie znoszę.
— Ale chyba ma Pan jakieś marzenia?
— Bardzo prozaiczne. Mieć dźwiękoszczelną pracownię.
Witold Lutosławski w rozmowie z Jadwigą Radomińską, „Kulisy” 1959, nr 50
Powiedziałem pewnego razu do jego żony: „Danusiu, pokaż mi tę pracownię Witolda”. Zresztą to ona ją organizowała, bo była niedoszłym architektem, a miała duże zdolności rysunkowe i zacięcie do aranżowania wnętrz. Kiedy Witold był zajęty rozmową z kimś, ona mnie zaprowadziła do pracowni. Odczułem, że nie bardzo chciała, żeby on to w ogóle widział. Zaprowadziła mnie na piętro i zobaczyłem rzecz niezwykłą: ta pracownia była szczytem elegancji, a jednocześnie niesłychanej oszczędności środków. To wszystko było czyste, troszkę na zasadzie wnętrza japońskiego — ściany, podłoga, sufit, biurko, fortepian. Wszystko było dokładnie poukładane, papiery pochowane. To właśnie mnie uderzyło, bo znam różnych malarzy i pisarzy, i wiem, że pracownia to symbol bałaganu. Wszystko porozrzucane. Plączą się gdzieś te farby, pędzle, papiery, blejtramy, a u pisarzy kartki, świstki, papierki. U mnie tak samo to wygląda. Natomiast tu wszystko wyglądało jak na sali operacyjnej — czyściutkie, odkurzone, aseptyczne. To było uderzające, ale komponowało się w całość z nim samym.
Ryszard Kapuściński w rozmowie z Grzegorzem Michalskim
w: Grzegorz Michalski, Lutosławski w pamięci, Gdańsk 2007
On miał jedną cechę, której naprawdę wszyscy powinni mu zazdrościć: warsztat pracy. Mówię o warsztacie pracy kompozytorskiej i każdej innej, którą wykonywał w życiu. Był tak precyzyjny, usystematyzowany, że przy jego ogromnej energii życiowej i pracowitości we wszystkim, co robił, osiągał powalające rezultaty. Nie było człowiekiem, który działał pośpiesznie. Do wszystkich zagadnień podchodził ze skrupulatnością i nie robił dwa razy tej samej rzeczy [...] Jego sposób komponowania był taki, że wszystkie notatki były zgromadzone, poselekcjonowane, potem spisane — i tak roboty posuwały się naprzód. [...] Ta cecha się z czasem zaostrzyła, gdyż zrodziła pewnego rodzaju pedanterię, że się wszystko robi do końca, każde stadium się zamyka, wszystko leży w swojej szufladce, wiadomo gdzie. Jednocześnie pamiętam, jak kiedyś kompletnie zaszokował i bardzo mi zaimponował. Będąc w Oslo, kończył pisanie swojej ostatniej symfonii. Myśmy się widywali co dzień, jak było w Oslo, ale wtedy zadzwonił i powiedział: „Wiesz, skończyłem — przyjedź, pójdziemy na obiad”. Przyjechałem z żoną, córeczkami, wybieraliśmy się do restauracji na obiad i Witek, wychodząc, powiedział: „Wiesz, Marcin, że w ostatniej chwili zmieniłem cały finał tej symfonii”. Przecież przy takiej systematyczności można by w pewnym momencie zacząć pracować rutynowo, a on jednak, pracując, potrafił świeżość spojrzenia zachować do samego końca.
Marcin Bogusławski w rozmowie z Grzegorzem Michalskim
w: Grzegorz Michalski, Lutosławski w pamięci, Gdańsk 2007
Wczoraj u Witoldów Lutosławskich w ich nowym domu, który kupili i urządzili na Żoliborzu, Śmiała 39. Jest to pierwszy taki dom, który tu w Polsce widzę od trzydziestu lat (nie liczę połowy domu Zofii Lissy). Pendereccy budują sobie coś większego na Woli Justowskiej, pod Krakowem, ale to dopiero w budowie. [...]
Witold był bardzo ze mną serdeczny, mówiliśmy o mojej sytuacji i jego stanowisku. [...] Potem namówiłem go, żeby mi przegrał taśmę z jego Livre pour orchestre, które mi się bardzo podobało, liryczny, niemal debussy’owski początek, rytmika ostatniej części, organizacja jasna tej partytury, w której ograniczony wybór nut sprawia wrażenie harmoniczne, a nie rozpracowanych klasterów. A z długich nut powstaje melos poziomy.
Co to jest muzyka, myślałem znowu, w jego cudownej pracowni, w której z radością i zazdrością patrzyłem na bardzo długi stół, na wszystkie przybory do pisania, lampy, pulpity, podziałki, kalki, fortepian, wygodne fotele, gruby dywan. Nareszcie ktoś, kto mieszka po ludzku, dorobił się pracowni, salonu, dużej łazienki... [...] Mimo woli pomyślałem o mieszkaniach w Rosji, gdzie zawsze będzie jakaś gęba Musorgskiego czy Gogola w miejscu, na którym dawniej wisiał Stalin, gdzie zawsze jest jakiś nieporządek, coś bardzo brzydkiego a świecącego, co może być tylko tam. Szukałem wzrokiem czegoś bez sensu w tym domu, ale wszystko było na miejscu, w porządku, czysto. Zachód za każdą cenę, który stworzył i którego się dorobił — tak jak w jego muzyce, której organizację podziwiam. On nie stracił żadnego talentu, niczego nie zakopał. Wola, pracowitość, porządek. [...]
W osobnej szufladzie leżą teczki z zamówieniami kompozytorskimi — rozplanowanymi na kilka lat naprzód. Nie przyjmuje zamówień na dalsze niż trzyletnie terminy.
Zygmunt Mycielski, Dziennik 1960–1969, zapis z 6 kwietnia 1969