Przejdź do treści

Stefan Jarociński w liście do Witolda Lutosławskiego [1948]

Kiedy się obcuje z Tobą, doznaje się uczucia pokory nie tylko w stosunku do Ciebie jako artysty, ale i w stosunku do Ciebie jako człowieka. Te dwie strony natury mogą iść z sobą w parze tylko w osobniku genialnym i to pod warunkiem, że są w równowadze. [...] Ale istnieje w Twojej naturze niebezpieczeństwo: że człowiek może wziąć górę nad artystą, bo jest w Tobie taka skłonność i nie zawsze umiesz się jej przeciwstawić.

cytat za: Elżbieta Markowska, Lutosławski 1913–2013,
Warszawa 2013, s. 184


Zygmunt Mycielski [1955, 1969]

Lutosławski zawsze skupiony, uważny precyzyjny, bardzo rangé — jak mówią Francuzi. [...] Niewylewny, oszczędny i dbający o formę, wydaje się nieco suchy w swoim rozsądku. Wielu go krytykuje, ale te zarzuty o brak bezpośredniości uważam raczej za komplement dla niego, zwłaszcza tu, w naszym rozgrzebanym, nieporządnym kraju, wśród ludzi, którzy pustkę i niedouczenie pokrywają wylewnością i brakiem precyzji, mającym świadczyć o jakichś talentach. Lutosławski tego nie lubi. Lubi wszystko docisnąć, lubi precyzję myślenia i wyrażania tych myśli. Jak w nutach, gdzie nie znosi rozgardiaszu. [...]
Europejczyk, jakiego w Rosji nigdy nie było (panowie petersburscy byli takimi samymi Rosjanami jak moskwiczanie, tyle że z większą francuską czy niemiecką ogładą) — a w Polsce już nie ma.

Zygmunt Mycielski, Dziennik 1950–1959, Warszawa 1999, s. 177;
Dziennik 1960–1969, Warszawa 2001, s. 578–9


Julia Hartwig [1996]

Jaki był Lutosławski w rozmowie? Zawsze ujmujący, obdarzony rzadkim towarzyskim wdziękiem i delikatnością. Hermetycznie dyskretny we wszystkim, co dotyczyło jego własnej, a także cudzej prywatności.

Julia Hartwig, U państwa Lutosławskich, w: Lutosławski — homagium, Warszawa 1996


Jan Krenz w rozmowie z Elżbietą Markowską [1996]

Pragnę podkreślić jego perfekcjonizm w każdej dziedzinie życia (przykładem języki obce). Stał się niedoścignionym wzorem dla nas wszystkich. Mówię niedoścignionym, ponieważ wielu z nas ma ogromne ambicje, wspaniałe zamierzenia, szerokie możliwości, ale życie, a także często my sami jesteśmy przeszkodą w ich spełnieniu.

Sadzę, że tajemnicą Witolda Lutosławskiego było to, że wymagał od siebie maksymalnie dużo, że miał nadludzką wolę spełnienia swoich możliwości. A czynił to z prostotą, bez patosu i liczenia na efekt. Przez półwieku byłem świadkiem jego niezwykłego życia i dokonań kompozytorskich [...]. Podziwiałem wielką żywotność, potencję twórczą, życiową energię, siłę, z jaką podejmował wciąż nowe zadania [...]. Była w nim wieczna młodość, stała zdolność kreacyjna, entuzjazm — może zamaskowany, ale ogromny i autentyczny.

Elżbieta Markowska, Jana Krenza pięćdziesiąt lat z batutą.
Rozmowy o muzyce polskiej, Kraków 1996, s. 98–99


Danuta Gwizdalanka, Krzysztof Meyer [2003]

Szacunek, jakim darzono Lutosławskiego przede wszystkim wyrastał z uznania dla osiągnięć artystycznych „mistrza”, ale budziła go też jego postawa i codzienne zachowanie. Czas wypełniała mu głównie praca, czyli komponowanie, oraz podróże związane z koncertami, a niekiedy wykładami na temat własnej muzyki. Życie prywatne nie dostarczało materiału do pasjonującej biografii. Miał raczej wąski krąg przyjaciół, z którymi utrzymywał dość ożywione kontakty. Wszystko to jednak odbywało się w sposób, który nie mógłby wzbudzić nawet cienia sensacji; co najwyżej od czasu do czasu dawało pożywkę jakiejś anegdocie. Wśród ludzi, którymi się otaczał, bogactwo nie należało do wartości szczególnie cenionych [...]. Znalazłszy się w sytuacji finansowo uprzywilejowanej Lutosławski nie sprzeniewierzył się obyczajowości swojej sfery. Uzmysławiały to nawet drobiazgi takie jak strój: niezmiennie szary, acz zawsze nienagannie skrojony garnitur i wytworny a przy tym pozbawiony cienia ekstrawagancji ubiór żony kompozytora. [...] W latach sześćdziesiątych [kompozytor] przekazywał pewne sumy na domy dla sierot, a w następnej dekadzie, w miarę jak powiększały się jego dochody, pomnażał kwoty przeznaczone na cele dobroczynne. [...] Regularnie łożył na leczenie wielu dzieci wymagających kuracji za granicą. [...] Dzięki stypendium Lutosławskiego kontynuować naukę u wybranych pedagogów mogli zarówno kompozytorzy [...], jak również wykonawcy [...]. Otoczenie dowiadywało się o pomocy okazywanej młodym artystom dopiero dzięki samym zainteresowanym. Wsparcia chorym kompozytor udzielał  również w pełnej dyskrecji, lecz stopniowo i o tym dowiadywało się coraz więcej osób. [...]

Szanowano Lutosławskiego nie tylko za postępowanie w sprawach dużej wagi. Postrzegano go również jako wzór kultury osobistej na co dzień. Obce mu było lekceważące traktowanie bliźnich, natomiast typowa — dbałość o to, by swoim postępowaniem nikogo nie urazić. Taktownie, acz skutecznie potrafił dać rozmówcy odczuć, że nie życzy sobie kontynuowania tematu, albo w ogóle dalszej rozmowy. Z lodowatą uprzejmością odrzucał niemiłe sobie propozycje składane korespondencyjnie; odpowiadał bowiem na wszystkie listy, choć wymagało to znacznego nakładu czasu.

Danuta Gwizdalanka, Krzysztof Meyer, Lutosławski, t. II: Droga do mistrzostwa,
Kraków 2003, s. 378–383


Ryszard Kapuściński [2004]

Lutosławski to był ktoś taki, kogo się chciało zapraszać, mieć w swoim otoczeniu, bo się wiedziało, że on nie tylko podnosi rangę otoczenia, ale że będzie kompanem wnoszącym dużo światła, pogody i równowagi. To był ktoś, kogo się chciało mieć przy sobie. Wiadomo było, że w jakichś tarapatach zawsze by pomógł. Potrafił przejąć się czyjąś biedą, nieszczęściem. Kiedy się czasem mówi, że ludzie dzielą się na dobrych i złych, to on należał zdecydowanie do tych pierwszych.

Ryszard Kapuściński w rozmowie z Grzegorzem Michalskim 
w: Grzegorz Michalski, Lutosławski w pamięci, Gdańsk 2007


Jan Ekier [2004]

Nie pamiętam już, czy byliśmy razem przy okazji festiwalu na Węgrzech, czy to działo się w jakichś innych okolicznościach, w każdym razie w trakcie rozmowy wypłynął temat języka węgierskiego. I Witek nagle zrobił nam wykład po węgiersku, a przecież wcale go nie znał! [...] Przy czym w całej tej wypowiedzi tylko dwa słowa były absolutnie zrozumiałe: Lenin i Stalin.

Jan Ekier w rozmowie z Grzegorzem Michalskim w: Grzegorz Michalski, Lutosławski w pamięci, Gdańsk 2007

ARTIBVS

Szczególne duchowe uniesienie Witold odczuwał [...] przy odbiorze sztuki — żywiołowo reagował na dzieła architektury i malarstwa. Obserwowałam taką sytuację podczas zwiedzania świątyń na Kremlu w 1978 roku, podobnie podczas festiwalu w 1981 roku. Wtedy wraz z mężem, historykiem sztuki, postanowiliśmy pokazać Witoldowi i Danucie historyczne zabytki Moskwy — przede wszystkim cerkwie i miejskie dwory. Szczegółowo opracowaliśmy trasę, niczego godnego uwagi nie pomijając. Kulminacją było obejrzenie białokamiennego Soboru Spasskiego w Monasterze Andronikowskim, który zdobił freskami Andriej Rublow. Witold cały aż promieniał ze szczęścia.

Biesiedy Iriny Nikolskoj s Witoldom Lutosławskim. Statij. Wospominanija, Moskwa 1995,
fragment w tłumaczeniu Natalii Woroszylskiej, cytat za: Elżbieta Markowska, Lutosławski 1913–2013, Warszawa 2013


[...] nie szukam w obrazach niczego, co byłoby poza nimi samymi. Tak samo jak w muzyce — nie szukam niczego, co jest poza samą muzyką. Niczego — poza emocjami. Muzyka jest wszak sztuką emocji, emocji ogromnie różnorodnych. Z gruntu fałszywe byłoby zatem mówienie o muzyce absolutnej jako o takiej, którą się karmi tylko intelekt.

Witold Lutosławski w rozmowie z Zofią Owińską
w: Zofia Owińska, Lutosławski o sobie, Gdańsk 2010


[...] moje życie byłoby na pewno wiele uboższe, gdyby nie przeżycia dawane mi przez sztukę. W czasie moich podróży zawsze odwiedzałem wielkie muzea i galerie. I kontakt z malarstwem, z rzeźbą stanowi do dziś bardzo wiele w moim życiu. Do tego mam szczęście, że malarze, którzy interesują się muzyką, właściwie obdarowują mnie swoimi dziełami.

Tutaj na przykład jest akwaforta Vieiry da Silva. To jest prezent. Naprzeciwko nas wisi Stażewski, bardzo piękny obraz, który dostałem od niego samego, [...] szczególny także w porównaniu z innymi jego dziełami, które są dużo bardziej agresywne w kolorach. Ten obraz jest tak stonowany, że niemal wyrasta z białej ściany. [...] [A] tutaj jest przepiękna praca Tchórzewskiego , w swoim czasei również otrzymana od niego w prezencie. [...] 

[...] najbardziej może wartościowy przedmiot, jaki znajduje się w tym pokoju [to] akwaforta autorstwa Vieiry da Silva, niedawno zmarłej wielkiej malarki portugalskiej, która od wielu lat mieszkała w Paryżu. Byłem tam kiedyś przed laty na dużej retrospektywnej wystawie — pierwszej retrospektywie Vieiry da Silva w Paryżu — i byłem zachwycony jej obrazami. Jedna z moich paryskich znajomych powiedziała, że zna ją osobiście [...]. Ta moja znajoma pisywała recenzje muzyczne, chociaż nie była muzykiem, raczej powieściopisarką. Kiedyś napisała z okazji wykonania jakiegoś mojego utworu w Paryżu, że widzi analogię pomiędzy moją muzyką a malarstwem Vieiry da Silva. To niesłychanie zaintrygowało malarkę i gdy moja znajoma [...] przyszła do niej z wizytą, to Vieira da Silva zagadnęła ją o mnie, prosząc, żeby jej przyniosła jakieś moje płyty. Nidługo potem spędziły cały wieczór na odgrywaniu płyt z moimi utworami. Skończyło się to tak, że Vieira da Silva otworzyłą szufladę i powiedziała: 

— Teraz coś dla niego wybierz. [...] 

Jeszcze jeden obraz, o którym może warto wspomnieć [...] to bardzo piękny szkic do portretu babki mojej żony autorstwa Olgi Boznańskiej — sam portret spalił się w powstaniu. Babka żony mieszkała w Paryżu i przyjaźniła się z Boznańską. Ten szkic należy do najbardziej wartościowych w całym naszym zbiorze. 

A tam wisi wielkie płótno Jerzego Stajudy, niedawno niestety zmałego, który podarował mi je w czasie wernisażu swojej wystawy w Kordegardzie w Warszawie. To był człowiek, który musiał mieć jakieś wykształcenie muzyczne. Przychodził na koncerty z partyturami. Muzyka musiała znaczyć dla niego zapewne dużo więcej niż dla wielu innych słuchaczy, miał zresztą wiele sympatii dla muzyków.

Witold Lutosławski w rozmowie z Zofią Owińską
w: Zofia Owińska, Lutosławski o sobie, Gdańsk 2010


Alegoria malarstwa Vermeera z Kunsthistorisches [Museum w Wiedniu] nie jest obrazem, który łatwo przeniknąć. [...] Zapamiętałem z bardzo dawnych lat opinię Witolda Lutosławskiego , że to dla niego najpiękniejszy obraz na świecie.

Wojciech Karpiński, Obrazy Londynu, Warszawa 2014


Czytelnik

[...] ogromny wpływ na jego mentalność miała erudycja. Był niezwykle oczytanym człowiekiem. Czytał w ten sposób, że wieczorem, już po pracy kładł się do łóżka i czytał, nie tylko, żeby się zrelaksować, ale [jego] akumulatory też się od tego ładowały. Miał bardzo starannie dobierane lektury. Odpoczywał przy bardzo ciężkich lekturach. Beletrystykę znał wspaniale, i to z różnych krajów. Operował w końcu czterema językami i rzeczywiście znał je bardzo dobrze; czytał w tych językach. Czytał na głos mojej matce w łóżku, leżąc. Trzeba sobie zdać sprawę, że istnieje ogromna różnica między zwykłym czytaniem a czytaniem na głos. Na przykład ja czytam bez formułowania słów, litery płyną wprost do mózgu. Bardzo łatwo jest przeskoczyć mniej interesujące zdania, akapity itd. Natomiast jak czyta się na głos, to po pierwsze pojawia się rytm prozy i poezji. Ponadto każda myśl jest przeczytana. Jak on przeczytał książkę, to przeczytał wszystko, co w tej książce było.

Marcin Bogusławski w rozmowie z Grzegorzem Michalskim
w: Grzegorz Michalski, Lutosławski w pamięci, Gdańsk 2007


Bardzo wielu autorom zawdzięczam wiedzę o świecie i olbrzymie satysfakcje. Tak wyrywkowo wymienię na przykład Swifta albo, z francuskiej literatury, wspomnianego już w naszej rozmowie Flauberta — nie tylko z powieści, ale również z listów. Teraz niedawno przeczytałem książkę, która leżała w moim domu nie dotykana, aż dziw, że takie arcydzieło długo mogło leżeć nie przeczytane: Życie i myśli Tristama Shandy’ego Lawrence’a Sterne’a.

Witold Lutosławski w rozmowie z Januszem Cegiełłą, październik 1970,
w: Janusz Cegiełła, Szkice do autoportretu polskiej muzyki współczesnej,
Kraków 1976, s. 14–15


W historii naszej myśli o sztuce mamy [...] futurologa, który przyćmił wszystko, co uczyniono w tej dziedzinie i prawdopodobnie wiele z tego, co jeszcze będzie w najbliższej przyszłości czynione. Tym futurologiem-gigantem był Witkacy. Niezależnie od tego, czy podzielam wszystkie jego poglądy, czy nie, uważam jego prace nie tylko za produkt nieprawdopodobnego wprost daru wizjonerskiego, lecz również za rezultat długich lat dogłębnych przemyśleń.

Witold Lutosławski, Dźwięki w dowolnej skali, za: tegoż, O muzyce. Pisma i wypowiedzi, opracował Zbigniew Skowron, Gdańsk 2011, s. 421


[Lutosławski] pytał o nowości literatury rosyjskiej, zachwycał się niedawno przeczytaną książką Benedykta [Wieniedikta] Jerofiejewa Moskwa-Pietuszki.

Biesiedy Iriny Nikolskoj s Witoldom Lutosławskim. Statij. Wospominanija,
Moskwa 1995, za: Danuta Gwizdalanka, Krzysztof Meyer, Lutosławski, t. II: Droga do mistrzostwa, Kraków 2004, s. 464.


Witold Lutosławski do Kazimiery Iłłakowiczówny

18 VIII 1954

Sam nie wiem, jak mam dziękować Pani za te godziny, które mogłem spędzić na lekturze Pani wierszy. Są to dla mnie przeżycia niezapomniane. Do tych rzeczy, które wstrząsnęły mną najbardziej należą O Boże i ostatnie strofy Prowincji, chociaż i wielu-wielu innymi poruszony jestem mocno. Słowo daję — warto jest żyć na świecie, na którym powstają takie rzeczy!

21 XI 1956

Szanowna, droga i kochana Pani, z całego serca dziękuję za przysłanie mi wiersza Rozstrzelano moje serce [w Poznaniu]. Dostałem go przed chwilą i muszę zaraz Pani powiedzieć, że wstrząsa mną taka poezja, czuję najgorętszą solidarność z Pani odruchem i wielką satysfakcję z faktu, że taki wiersz w ogóle powstał. Niech Panią Bóg błogosławi!

14 VIII 1970

[...] wszystko, co przeżyłem [...] w związku z Pani poezją jest jakby poza czasem. Nikt i nic nie może mi tego odebrać.

28 VIII 1974

Mam tu blisko mego biurka teczkę z wierszami, które mi Pani kiedyś dała. Znów wracam do nich teraz i myślę o Pani z wdzięcznością: że mi Pani te wiersze dała i — że je Pani napisała!

listy ze zbiorów Biblioteki Kórnickiej, za: Danuta Gwizdalanka, Krzysztof Meyer, Lutosławski, t. I: Droga do dojrzałości, Kraków 2003, s. 318–9

Pod żaglami

Od pierwszego kontaktu z żeglarstwem opuściłem tylko jeden sezon, kiedy złamałem palec i nosiłem rękę w gipsie. Poza tym, co roku spędzam kilka tygodni na wodzie, a czasem jadę na Zalew Zegrzyński, żeby choć parę godzin popływać. To dla mnie idealny wypoczynek. [...] W żeglarstwo wprowadził mnie czternaście lat temu [1955] komandor Yacht Clubu Polski inż. Tadeusz Schuch, który zabrał mnie w pierwszy rejs — Wisłą z Warszawy do Kazimierza i z powrotem. Wkrótce kupiłem starą słonkę, na której jakiś czas pływałem i wreszcie zbudowałem sobie L-kę. Służyła mi przez wiele sezonów na Mazurach i do tej pory dzielnie się sprawuje. [...]

Poprzez skupienie uwagi i zaangażowanie umysłowe osiąga się podczas żeglowania taką intensywność wypoczynku, jaką znajdowałem jeszcze tylko we wspinaczce wysokogórskiej. [...]

Mam wprawdzie doskonałą załogę — moją żonę, ale choć najbardziej lubimy pływać we dwójkę, mamy często duże trudności z balastowaniem — ważymy oboje niewiele ponad sto kilogramów. Dlatego też musimy czasem zapraszać trzecią osobę, nie tylko ze względów towarzyskich. [...]

Bardzo lubię Wisłę. Jej krajobraz ma w sobie dużo poezji, a żeglowanie na niej jest bardzo zabawne i urozmaicone, kiedy pływa się tylko na żaglach. Nie znoszę silnika — ciężkie to, brudne i hałasuje. [...] Żywioły — wiatr i woda — są kapryśne, urozmaicone i nieprzewidziane, co czyni je podobnymi do żywej istoty. I dlatego gra z nimi jest tak pasjonująca, jak... no cóż — jak z życiem.

Witold Lutosławski w rozmowie z Krystyną Cygielską, „Żagle” 1969, nr 4


— [...] odbyliśmy dwie wycieczki żaglówką, na których Witek był głównym dowodzącym wyprawy. Ich łódź nazywała się DAWI (DAnuta–WItek). Nie pamiętam, czy to były Mikołajki czy Giżycko, w każdym razie kiedyś znajdowało się wiele osób z jachtklubu, w którym Witek stawiał pierwsze kroki jako żeglarz. Jak nas zobaczyli, to przez megafon powiedzieli: „Witamy łódź państwa Lutosławskich — DAWI”. Wpłynęliśmy do portu z takim właśnie powitaniem.

— Który to mógł być rok?

Pewnie wczesne lata sześćdziesiąte. Kiedy mieszkali na Saskiej Kępie, przyjaźnili się z bardzo wybitnym sportowcem, żeglarzem, panem inżynierem Tadeuszem Szuchem. Było bardzo sympatycznie, że on się przyłączył do pierwszej wyprawy jako opiekun nowicjusza, jakim był Witek. Dzięki temu jakoś szczęśliwie przebyliśmy te wszystkie zupełnie nowe dla nas jeziora mazurskie.

— Ale, jak znam, charakter Lutosławskiego, to on pewno uczył się żeglarstwa bardzo systematycznie.

— Bardzo! On był perfekcjonistą. Wszystko było według reguł, które obowiązują w żeglarstwie. Zawsze dbał o to, by unikać miejsc, gdzie kamienie znajdują się tuż pod powierzchnią wody. Trzeba je było omijać, żeby nie uszkodzić łodzi. Na szczęście były zamieszczone na mapie. To wszystko było urocze. Kiedy wieczorem kładliśmy się spać — oni w łodzi, a my z żoną w namiocie na lądzie — dochodziły do nas rozmowy szeptem, z których wynikało, że się naradzali, jak sobie następnego dnia dać radę z jakimś technicznym szczegółem.

Kordian Tarasiewicz w rozmowie z Grzegorzem Michalskim, 
        w: Lutosławski w pamięci. Dwadzieścia rozmów o kompozytorze, Gdańsk 2007